Pokazywanie postów oznaczonych etykietą o sobie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą o sobie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 września 2013

Autoportret kreatywnie

Pewnego samotnego wrześniowego wieczora, po całkiem zwyczajnym dniu, takim jak wiele innych, zasypiając myślałam intensywnie o mojej pustej ścianie w przedpokoju. Od dawna mi na niej czegoś brakowało, a dotąd nie znalazłam niczego, co bym tam chciała powiesić. Pragnęłam, aby to coś pokazywało wchodzącym, jakiego gatunku osoba tu mieszka. Nie zadowalały mnie widoczki, kwiatki czy jakaś abstrakcja. I tak już prawie zasypiając, olśniło mnie. Przypomniałam sobie, że przecież mam trochę akcesorii malarskich i to dzieło mogę sama stworzyć. Moje myśli zaczęły przyspieszać i przyspieszać, aż wreszcie wyłonił się w nich zarys mojego obrazka. Wymyśliłam, że na podobraziu malarskim namaluję swój autoportret z robótką w dłoni, przy czym ta robótka miała być nie namalowana, tylko zrobiona na drutach i połączona z obrazem. Gdyby nie to, że rano musiałam wstać na rehabilitację, od razu przystąpiłabym do działania. A tak musiałam opanować to twórcze podniecenie, aby móc spokojnie zasnąć.
Następnego dnia po rehabilitacji zaczęłam gromadzić materiały. Farby akrylowe miałam w domu, choć o wiele większą ich paletę wywiozłam swojego czasu na Ranczo. Pamiętałam też, że na dole szafy były podobrazia. Niestety, podobrazia okazały się antyramami, a do malowania nadawało się jedynie płótno malarskie, do upięcia którego jednak nie posiadałam ramy... Na pewien czas pohamowało to moje zapędy twórcze. Ale ten czas okazał się niezbyt długim, bo kolejny raz spoglądając na antyramy, olśniło mnie. Przypomniałam sobie obietnicę daną Intensywnie Kreatywnej, że gdy skończą u mnie naprzeciwko budować blok w technologii bardzo pylącej, wrócę do malowania na szkle. Czyli do mojego niemal wyśnionego dzieła doszła jeszcze jedna warstwa! Ot wyzwanie. Pewne rzeczy w mojej koncepcji musiały ulec zmianie. Nie było już mowy o malowaniu na płótnie lub malowaniu z użyciem większej ilości warstw farby, bo pod szkłem musiała się jeszcze robótka na drutach zmieścić. Wymyśliłam sobie akwarelę. A konkretnie kredki akwarelowe w połączeniu z farbkami akwarelowymi. Kilka (a może i nawet kilkanaście) wieczorów zajęło mi obmyślanie całej kompozycji, dobór kształtów i kolorów, aż wreszcie osiągnęłam wizję kompletną i mogłam przystąpić do działania. Oczywiście musiałam przywieźć z Rancza część materiałów, parę należało dokupić. Po tych wszystkich dniach i nocach, gdy w tym twórczym podnieceniu nie mogłam ani spać, ani jeść, gdy wszystko było już na miejscu, przystąpiłam do działania.
A oto poniżej efekt tych działań:



Jak już wcześniej wspomniałam, obrazek składa się z trzech warstw i jest robiony trzema technikami:
1. Autoportret na spodzie to kredki akwarelowe i akwarela. Malowane na zwykłej kartce papieru. Uwierzcie mi, że miałam wielką ochotę wydrukować swoje obrobione w komputerze zdjęcie i je podkolorować, ale stwierdziłam, że to byłoby zwykłe oszustwo, a rysować to ja przecież trochę umiem...
2. Fioletowa robótka na drutach to moja ukochana włóczka kaszmirowa i wzór fali, który tak często widuję na blogu Intensywnie Kreatywnej, robiona na drutach KP2,5, w obrazku zruty wycięłam ze srebrnego papieru do pakowania prezentów.
3. A na wierzchu malowane szkło. Malowałam, czym się dało. Odkopałam resztki płynnych farb do szkła, jakieś podeschnięte resztki farbek do ceramiki, a nawet lakier do paznokci (oczywiście na paznokciach rąk trzymających robótkę). Kilka konturów podmalowałam markerem niezmywalnym.
Nie łączyłam tych warstw na stałe, a to sprawia, że obrazek może zmieniać oblicze w zależności od moich wizji i humoru: raz mogę wymienić portret, raz robótkę, a innym razem szybkę na wierzchu.
Nie uważam tego obrazka za jakieś wybitne dzieło, gdyż graficznie może nie jest zbyt doskonały. Widzę popełnione błędy. Znawcy dostrzegą, że dawno nie rysowałam, a jeszcze więksi znawcy dostrzegą, że odrobinę podrasowałam swój wizerunek. Ale jeśli chodzi o całokształt, to myślę, że bardzo dobrze uchwyciłam w tym siebie, ten obrazek jest kwintesencją mojej osoby, z kolorami, robótką i spojrzeniem :))

Wysyłając maila do Intensywnie Kreatywnej nie byłam do końca przekonana, w jakim stopniu jestem podobna do siebie. Ale wczoraj moje wątpliwości rozwiała moja siostra, która ledwie dostrzegła obrazek, powiedziała, że to przecież cała ja :))) I tak niech zostanie.

Z uwagi na to, że jest to dzieło o wiele bardziej kreatywne, niż zgłoszona pierwotnie do konkursu bizantyjska bluzeczka, poprosiłam Intensywnie Kreatywną o wymianę dzieła konkursowego. I taką akceptację otrzymałam i cała fruwam teraz w skowronkach. To nie wszystko. Fotografowanie tego obrazka przyprawiło mnie o istny ból głowy, jak bym nie ustawiała aparatu, zdjęcie wychodziło jakieś nieostre, a ta dobra duszyczka przyszła mi z pomocą w jego obróbce. Dziękuję Ci Agnieszko :))

niedziela, 26 sierpnia 2012

Normalnie się poryczałam...

Będzie dłuuugo, więc zalecam wygodne usadowienie się przed komputerem i włączenie opcji: cierpliwość :)))

Płaczu jest wiele rodzajów, ale generalnie dzielą się na te złe i dobre. Są łzy szczęścia i wzruszenia, są też łzy bólu i bezsilności. W ten weekend zaliczyłam superpromocję, bo moje łzy lały się strumieniami. Oczywiście mowa zarówno o tych łzach rozpaczy, jak i szczęścia, przy czym tych drugich było bez porównania więcej. No ale do rzeczy :))

Piątek mijał leniwie na porządkach, komputerze i robótkach. Takie nic specjalnego ...do czasu. Gdy mąż wszedł do domu, leniwość diabli wzięli. Do fryzjera zaczął mnie wyganiać, bo zarosłam okrutnie. I nie było opcji, że jutro, że za parę dni, że jak umówię się z ulubioną fryzjerką. Zostałam dosłownie wypędzona z domu i nieobcięta miałam nie wracać. I jeśli ktoś myśli, że moje łzy wycisnęła nieudana fryzura, to się zawiedzie. Wyszło ok, może ciut za krótko, ale na dłużej wystarczy...
Problem się pojawił, gdy pozbyłam się blond pasemek. No trochę za ciemno mi się na głowie zrobiło, więc zabrałam się za farbowanie. Miało być bardzo blond, na całości. Wyszedł ...KURCZAK!!! Takiej żółtaczki niezakaźnej się nie spodziewałam. I fotek nie będzie, bo wolałam tego nie dokumentować.
Ogrom nieszczęścia mnie powalił i przygniótł do podłogi. Znalazłam się w kraterze rozpaczy. Tym większym, że w domu oprócz czerwonej, innej farby nie miałam. Tak, wtedy pierwszy raz się poryczałam.
Postanowiłam, że domu już nie opuszczę, bo jak z taką głową na ulicy się pokazać, no jak?? Jakoś przespałam ten czarny piątek. A w sobotę rano mąż pojechał mi po farbę do włosów. Poprosiłam go tylko o coś, co ma w nazwie "srebrny", "platynowy", "naturalny" i jest albo blondem, albo jasnym brązem. Żadnych rudych, miodowych lub słonecznych, poza tym było mi wszystko jedno.
Moje kochanie jasny brąz przywiozło. Od razu lepiej mi się zrobiło, gdy pozbyłam się tego szkaradztwa na głowie. Całe dotychczasowe napięcie zeszło ze mnie w jednej chwili i byłam gotowa na leniwy weekend na Ranczo.

Na Ranczo pogoda była dziwna. Tak, jakby zanosiło się na deszcz, ale coś się wstrzymywało. Próbowałam  robótkować, gdy w pewnym momencie poczułam, że jeśli się nie położę, to tego dnia nie przetrwam. I tak sobie zasypiałam, w międzyczasie wybita z rytmu przez sprawdzającego mnie męża. Już mi się tak błogo zaczęło robić, gdy dotarło do mnie, że ktoś usiłuje mnie budzić. I to nie był mój mąż! Otwieram oczy i co widzę?? Kuzyn, z którym częściej widuję się na Facebooku, niż w realu, stoi nade mną pochylony i do mnie mówi!! Nie wiedziałam o co kamann, CO ON TU ROBI??? To sen??? Ale po chwili zaczęło do mnie docierać, że to raczej snu nie przypomina. Tym bardziej, że gdy tylko stanęłam na nogi, do pokoju wparowała reszta części rodziny (siostra, mąż i kuzynostwo), jakieś kilkanaście osób, z tortem i mi STO LAT śpiewali!! Stałam jak wryta, próbowałam ogarnąć, co to za okazja, ale moje zwoje mózgowe w tym momencie chyba jeszcze z objęć Morfeusza nie powróciły, bo kompletnie nie jarzyłam. Oni tak śpiewali, pstrykali fotki mojej kompletnie zdurniałej minie, a ja włączyłam turbomyślenie. Moje imieniny minęły, impreza była, więc to nie to. Do urodzin jeszcze kilka dni, we wrześniu, a przecież sierpień się nie skończył. Ale na torcie widzę, stoi jak byk 40 i się świeci. Czyli to chyba o mnie chodzi. CZYŻBY POMYLILI DATĘ MOICH URODZIN??!! Miałam łzy w oczach, ale ze wzruszenia, pal licho datę, pamiętali o mnie.
No dobra, odśpiewali, każą dmuchać i myśleć życzenie, więc działam na autopilocie i robię, co każą.


W dodatku te świeczki wcale tak łatwo zdmuchnąć się nie dawały, co powyżej widać. Dmuchałam tak kilka razy...

Postawiłam tort na stole, chciałam zaraz kroić, wyciągałam talerze intensywnie myśląc, czy mi naczyń i jedzenia na tyle ludzi starczy, a oni: hola hola, to nie wszystko :)) I stanęłam znów jak wryta, bo każdy zaczął coś z aut przynosić. Oni przyjechali z kompletem jedzenia i picia wszelakiego o jednorazowych naczyniach nie zapominając! Nawet swój sprzęt grający przywieźli! I wiecie co, nie dość, że zatroszczyli się o cały catering, to jeszcze cały program imprezy mieli przygotowany w najdrobniejszym szczególe. Panowie zajęli się grillowaniem, panie plotkami (no bardziej wyjaśnieniami tego wszystkiego...) i resztą jedzenia. Okazało się, że spisek był knuty od miesiąca, data została wybrana tak, żebym się nie mogła za grosz domyśleć, a w tą tajną operację było zamieszanych sporo osób z dalszej i bliższej rodziny. Wiedzieli wszystko, ale nawet ani siostra, ani mama, ani mąż się nie wysypał. Konfidenci... Przy okazji odebrałam życzenia od nieobecnych. Przyjechała roześmiana połowa kuzynostwa, bo reszta nie dała rady. 

I nawet ciepła i słoneczna pogoda się zrobiła. Był badminton i siatkówka oraz kilka innych fajnych gier. Gdy zrobiło się ciemno, towarzystwo zaczęło puszczać lampiony. To tak zamiast kwiatków. Całe 40 sztuk wzbijało się w niebo.



Było pięknie. Jak urzeczona wpatrywałam się w niebo. Moja szczęka z hukiem opadła na trawę i znów odjęło mi mowę. Kolejny raz najnormalniej w świecie się poryczałam. Oni to wszystko zrobili dla mnie!! Dla mnie!!
Ledwie ochłonęłam, towarzystwo mi piosenkę śpiewać zaczęło. "Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień...." niosło się  wśród pól i daję głowę, że i na drugim brzegu jeziora ich słychać było. I pamiątkę dostałam...
I znów ze mnie łzy wypłynęły. Tak wiele szczęścia, w jednym dniu. Czułam się niesamowicie. Siedzieliśmy potem przy ognisku, a mnie ogarnęła błogość. Wszystkie troski gdzieś odeszły i rozkoszowałam się tą radosną chwilą.

A na koniec, gdy wszyscy się już porozjeżdżali, miałam kolejnego gościa. Jasnorudy. Nawet zgrabny. Ale wyraz pyska jakiś taki chytry. Cztery łapy, wielka kita... LIS!! Parę razy go z Rancza wyganialiśmy, ale on co chwilę wracał. Jeśli na imprezę chciał się wprosić, to tak trochę poniewczasie. Czyżby i on życzenia miał zamiar mi składać??? ;)) Spać poszłam głęboko w nocy, ale zasypiać zaczęłam dopiero nad ranem. Cały ten dzień przewijał mi się w głowie niczym film SF. 
I nadal, jeszcze w tej chwili, tak siedząc i pisząc, zastanawiałabym się, czy to wszystko realne, gdyby nie pozostałości jedzenia po wczorajszej imprezie... Jestem w głębokim szoku.
Dlatego wybaczcie mi, że na razie jeszcze u nikogo nic nie skomentuję, ale najpierw ogarnąć się muszę...
Pozdrawiam serdecznie :)))


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Tak na szybko

Na początek dziękuję serdecznie za wyróżnienia. Jako, że mnie czas goni, więcej o tym będzie w następnym poście, zwłaszcza że muszę wybrać 10 blogów, którym przekażę nagrody dalej :))

Czas okrutnie mi ucieka, ponieważ od kilku dni chodzę na rehabilitację. Najpierw jacuzi:


potem fitness :))



Ciężko mi się zebrać w sobie. Doszedł mi tylko jeden obowiązek (który wkrótce się skończy), a dni gdzieś zwiewają jak szalone. Kiedyś byłam w stanie pracować, jednocześnie chodzić na turnus rehabilitacyjny (gdzie jest więcej zajęć niż mam teraz), ugotować obiad, zrobić zakupy i jeszcze mieć czas na rozrywki. Te czasy gdzieś przepadły. Pewnie teraz płacę cenę za tamto życie na wariackich papierach... Liczę jednak, że będzie coraz lepiej :))

W trakcie pracy jest kolorowe szaleństwo. Początkowy zamysł nieco ewoluował, więc zakończenie robótki nieco przeciągnie się w czasie.

Wczoraj przeżyłam moment grozy.
Godziny popołudniowe. Siedzę sobie na ranczo. Zadowolona z niczym nie zmąconej ciszy, szydełkuję wygodnie wyciągnięta w fotelu, aż słyszę z początku cichy, a potem coraz głośniejszy dźwięk buczenia. Nad ranczem ostatnio często latały samoloty, z tym że albo odrzutowce, albo jakieś awionetki, albo wysoko w górze pasażerskie. A to zabrzmiało jak bardzo nisko lecący duuży samolot... Bombowiec?? Wojna?? Poderwałam się w górę, odwróciłam się w kierunku narastającego dźwięku, a tu ...KOMBAJN!!! Normalnie usiadłam z wrażenia. Jak nie traktor w sobotę o 6 rano, to żniwa w błogie niedzielne popołudnie. Wymiękłam...

A wieczorem pojechaliśmy do Szczecina. Od soboty odbywał się tam szereg imprez w ramach festiwalu ogni sztucznych Pyromagic. Wczoraj widzieliśmy dwa pokazy. Zrobiłam filmiki, ale chyba muszę się przyjrzeć ustawieniom aparatu, bo coś jest z nim nie tak. Pomijam moje dygoczące z przejęcia dłonie ;)) Wprawdzie wygląda i tak ciekawie, ale na żywo... sami wiecie...
Nie udało mi się wkleić tych filmów. Próbuję przez you tube, może się uda.
Nie wiem, kto wygrał ten konkurs, ale było pięknie.

W drodze powrotnej, było już za ciemno na szydełkowanie, ale za to oglądałam spadające meteoryty. Między błyskami świateł innych aut i oświetleniami drogi wypatrzyłam ich pięć. Dwa z nich nawet mąż zauważył :)) W domu jeszcze na chwilę usiadłam na balkonie i w ciągu jakiś 15 minut znów dostrzegłam 5 spadających gwiazd. Czekałam na szóstą, ale całe oglądanie diabli wzięli, bo niebo zaczęło zasłaniać stado chmurek. A miałam jeszcze tyyle życzeń...

czwartek, 12 lipca 2012

Wielka kumulacja w odcieniach różu..

Nie, nie w lotto, ja takiego szczęścia nie mam, niestety. Przez dwa dni skumulowało się tyle różnych rzeczy, że przestałam się cokolwiek ogarniać. Opiszę, ale chronologii ode mnie nie oczekujcie, bo jakoś się gubię w czasie. I krótko też nie będzie, bo się uzbierało.


Myszka jest chora. Najgorsze, że nie wiadomo na co. Od jakiegoś czasu zaczęła nam niedomagać, a to oczko zaropiałe, a to kulawa nóżka, a to jakoś tak szybko się męczyła i pokładała się na boku całymi dniami i wieczorami. Do tego jakaś taka chuda się zrobiła, a sierść zaczęła się z niej sypać, jak liście z drzew jesienią. A karmę dostaje tą dobrą i codziennie o stałej porze. Tofik już ją przerósł, więc różnica stała się bardzo widoczna. A pani weterynarz nie stwierdziła jakiejś konkretnej choroby, wszystko wydawało się w porządku oprócz tej niskiej masy futrzaka.  Dała preparaty na wzmocnienie, probiotyki i za tydzień do kontroli. I wiecie co? Sama nie wiem, co mam o tym myśleć. Bo lekarz polecany na forum szynszylowym, a nie wie co małej dolega. Bo może trzeba by zrobić więcej badań, to może by pokazało. Nie wiem i jest mi smutno. Bo albo Myszka ma jakąś wadę serca (coś zbyt szybko się męczy i przegrzewa), albo biegając po domu najadła się w jakimś kącie plastików i teraz jej to siedzi na jelitach, albo zwierzak ma depresję... Nie wiem, po prostu nic nie wiem. I tylko ciągle po głowie kołacze się moje poczucie winy, że nie dopilnowałam, że powinnam lepiej dom zabezpieczyć...


Do kompletu, mój prezent imieninowy od męża mogę zamówić dopiero po 17 lipca, bo urlopy i coś tam nie można zrobić. A już miałam nadzieję, że będę miała w tym tygodniu kolejny powód do radości...


A wczoraj był dziwny dzień. Tak po całości.
Ledwie się obudziłam, a moja łepetyna zaczęła strajkować na maxa. Nic nie pomagało przez cały dzień, dopiero wieczorem ból trochę odpuścił. A miałam tyyle do zrobienia. Nawet nie bardzo wiem, co się u Was dzieje, bo i na to sił nie miałam...


Drutki mi spokoju nie dawały. Testowałam mimo bólu, z maniackim wręcz uporem. Najpierw  w ręce wpadły mi metalowe wykałaczki (druty rozmiar 2). Dziubałam, dziubałam, ale nie wiem czy z tego coś wydziubię, bo to zajęcie na dłuugi czas :)) No ale przetestowałam i mogę z czystym sumieniem określić je jako mercedesa wśród drutów :)) Po prostu rewelacja.
Później wzięłam się za testowanie większych rozmiarów, aby zrobić ściągacz, który był wstępem do robótki z użyciem KP akrylowych. Więc i o akrylach powiedzieć mogę już sporo. Podstawowa różnica jest taka, że są bardziej tępe od tych metalowych. Może to być zarówno wadą, jak i zaletą. Na samym początku odniosłam wrażenie, że akryle mi się "lepią" do rąk, aby po paru chwilach stwierdzić, że świetnie trzymają się dłoni... Dla porównania podłubałam jeszcze przez chwilę metalowymi i wtedy miałam wrażenie, że robótka mi z metalowych ucieka jak szalona :) Drugą rzeczą, na której się skupiłam, była ich budowa. Na drutach stale połączonych z żyłką robi się lepiej. Im więcej łączeń, tym więcej potencjalnych miejsc do haczenia się oczek. Na łączonych akrylach niestety oczka mi się delikatnie zapierają. Nie wiem tylko, czy to uroda takich drutów, czy to wada akurat tych sztuk. Czas pokaże, bo mam zamiar dokupić jeszcze inne rozmiary do łączenia. Świetny jest taki zestaw drutów, ale zabrakło mi w nim numerów pośrednich. Jednak cały rozmiar mniej lub więcej robi już dużą różnicę. Kolejną rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, są zakończenia tych drutów. Druty KP są ostro zakończone. I chwała im za to :)) Zasadniczo wolałam druty o bardziej tępych końcówkach, ale w robieniu na okrągło i przy robieniu na okrągło wzorów, bez ostrych czubków jest baaardzo trudno. Oczywiście to też sprawdziłam :) Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. Może to, że żyłka w drutach KP połączonych na stale z drutami wydała mi się bardziej miękka od tej w KP łączonych. Może jeszcze to, że aby robić nimi małe obwody, należy zaopatrzyć się w dłuższą żyłkę. Jest to konieczne, ponieważ druty KP są całe proste i relatywnie długie. Małe obwody więc lepiej robić metodą magic-loop, a nie przerabiać na okrągło, bo tak się nie da. Mam w swoich zbiorach inne druty na żyłce, nie wiem tylko jaka to firma, ale te druty blisko łączenia z żyłką są lekko wygięte ułatwiając robienie na okrągło.  Druty KP tego nie mają i trzeba po prostu stosować inną technikę :) Co do różnicy pomiędzy drutami łączonymi, a tymi na stałe połączonych z żyłką trudno mi określić jednoznacznie, które są lepsze. Druty połączone na stałe z żyłką są świetne, ale te do łączenia dają tyle możliwości!
Reasumując, jestem zachwycona drutami KP i firma KP mnie nie sponsoruje, więc jest to moja całkowicie obiektywna opinia. Polecam je każdemu, a moim absolutnym nr jeden są druty KP metalowe na stałe połączone z żyłką. Drugie miejsce zajmują akryle, mimo że są równie świetne :))


Przez to całe testowanie zaczęłam na dobre robić letnią bluzeczkę. Mimo całej tej jazdy w głowie powstało jej całkiem sporo. Co z tego, skoro zorientowałam się, że mam za mało bawełny... Znalazłam taką na Allegro. Niedrogo. Kolor identyczny. Tylko że zbliżała się już 18, a chomik został bez jedzenia (lodówka też pusta...), więc podjechałam do sklepów, po drodze zajrzałam dla pewności do dwóch pasmanterii, ale tej włóczki nie było. Gdy wróciłam do domu, okazało się, że ktoś mi kupił tą włóczkę :(((
Żeby było fajniej, chcąc dać chomikowi jeść, zauważyłam, że nie mam karmy!! A przecież kupiłam!! W aucie jej nie było, czyli musiała zostać w sklepie. I wiecie, że wtedy się fest poryczałam?! Bo nie dość, że Myszka niedomaga, prezentu imieninowego na razie nie ma, ktoś mi włóczkę sprzątnął sprzed nosa, łeb mi pęka jak szalony, to chomik głodny!! Normalnie kumulacja...


A dziś nastał lepszy dzień. 
Rano odzyskałam zakupioną karmę. Pani w sklepie stwierdziła, że wczoraj to jakiś dziwny dzień był, bo nie byłam jedyna. Oprócz mnie zakupów zapomniało aż sześć (!!) innych osób. 


W pasmanterii dobrałam inną włóczkę w podobnym kolorze i będą paski w odcieniach różu:




One wydają się takie same, ale odcienie koloru się jednak różnią.
Z tamtej bawełny powstało już tyle:




Szkoda tylko, że duża część ze zrobionej robótki idzie do sprucia, bo znalazłam pomyłkę we wzorku. Ponieważ błąd wystąpił w górnej bardzo widocznej części, nie potrafię tego tak zostawić i udawać, że tak ma być :( 
Trudno, troszkę dłużej poczekamy na gotową bluzkę i tyle...


No i znów pokażę Wam kwiatki. Bo jakiś czas temu mówiłam, że ten jasny storczyk kwitnie mi jak wariat, prawda? Oto dowód:




On ma naprawdę 2 pędy :))


I jeszcze fotka zbiorowa:




















A teraz idę podumać, czy robić tą różową bluzkę dalej, czy wrócić do szydełka...

niedziela, 24 czerwca 2012

Projekt superpriorytetowy

W piątkowy wieczór mąż zaskoczył mnie słowami: Nie mam dla swojej mamy prezentu, nic nie kupiłem.
- Jak to?? W niedzielę imieniny! -mówię.
- Babcia nic nie potrzebuje, chyba zabiorę ją na ranczo, ugoszczę, zapewnię ranczowe rozrywki i widoki i to będzie jej prezent.
-OK -powiedziałam - w końcu wiesz, co dla twojej mamy najlepsze.
Tyle, że nie dawało mi to spokoju. Wierciło dziurę w brzuchu, kołatało się po łepetynie, zasnąć nie dało i nie odpuściło: DO TEŚCIOWEJ NA IMIENINY BEZ PREZENTU??? To się w głowie nie mieści ...aż mnie nagle olśniło: SERWETKA!!! Problem w tym, że była piątkowa noc, a imieniny były w niedzielę. Czyli dzisiaj. Miałam tylko jeden dzień: sobotę. Właściwie jedno popołudnie, w dodatku w towarzystwie niedzielnej solenizantki!

Nie było innego wyjścia, wszystko inne musiało poczekać. Akceptowalny wzór znalazłam w gazetce "Przytulne wnętrze nr 3/2008", wynalazłam jakiś kordonek (nie wiem, co to..), szydełko nr 1,3 i mogłam przystąpić do realizacji :)) Wybaczcie, że wzoru nie umieszczę, ale skaner mi się zbuntował.
Na ranczu zaszyłam się w kąt i zamiast dotrzymywać towarzystwa teściowej i jej psiapsiółce, cierpliwie dłubałam. Wprawdzie i tak mnie dorwały i robótkę podziwiały, ale pary z ust nie puściłam :))
Ostatnie okrążenie robiłam dziś do południa, po czym wyprałam, wykrochmaliłam i w warunkach polowych blokowałam:


Oj musiałam pochować wszystkie strzałki, aby nikt mi mego dzieła jako wyzwanie celownicze nie potraktował... ;)))

Po wyschnięciu serwetka pokazała swą urodę:

W chwili obecnej spoczywa na stoliku zaskoczonej i uradowanej teściowej :))


Gdy tak robótka sobie schła i nabierała urody, mogłam wreszcie nacieszyć swoje oczy okołoranczowymi widokami. Sami spójrzcie:









Chabry, maki i rumianki, zwłaszcza te w zbożu, od zawsze kojarzą mi się z dzieciństwem, latem i wakacjami. W dzieciństwie każde wakacje spędzałam na wsi. Męczyłam zwierzaki (wtedy myślałam, że im pomagam...), ale również miałam trochę obowiązków, bo przyprowadzałam krowy z pastwiska, asystowałam przy dojeniu, nawet się tego nauczyłam, zaganiałam gęsi, kury, dawałam zwierzakom jeść, raz nawet oprzątałam świnie (!!!). Asystowałam przy żniwach, ale uwielbiałam ten czas przed żniwami, gdy biegałam po polu, chowałam się w zbożu i tam plotłam wianki właśnie z chabrów,  maków i rumianków :)) A w trakcie żniw i zaraz po nich, robiło się pierścionki ze słomy. To był bardzo szczęśliwy czas...

A na ranczu koniczyna ochoczo wypiera trawę  ...

Nie starczyło mi już sił, aby tej czterolistnej poszukać... ;)))


ps Wracając do serwetki, to moja pierwsza w życiu robiona na szydełku... Kiedyś obrębiałam tylko szydełkiem serwetki z płótna i lnu. Całej na szydełku nigdy wcześniej nie robiłam....

ps2 Właśnie sobie uświadomiłam, że do pomysłu serwetkowego musiała mnie Nimfa natchnąć, która również taki prezent wręczyła teściowej...

wtorek, 5 czerwca 2012

Kobieta zmienną jest

Moje wydanie chyba szczególnie.
Ponadto to zmienna nieliniowa, nawet fale na morzu wymiękają...
Czyli nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skąd, nagle kopie prąd.... ;)))
Miał być tytuł "czy ja mam coś z głową?", ale został już niedawno użyty przez naszą blogową koleżankę, a ponadto przecież doktory stwierdzili, że mam, więc po co jeszcze bez sensu pytać... ;))
Bo przecież pisałam, obiecywałam sobie.
Na próżno.
Ufoki jak leżały, tak leżą.
Nawet upierdliwo-kolorowe kwiatki w to zimno przywiędły... ;)
Myślicie, że robię coś na te chłody...?

Ok, dłużej nie trzymam w niepewności, oto jest nowa robótka:


No sama w ręce wpadła... Miałam urobić kawałek i ani się obejrzałam, już powstał niezły kawał :))
Coś z tego będzie. Jeszcze tylko nie wiem co, ale na pewno nie serwetka.  :)
Euro blisko, miały być barwy bardziej narodowe, ale ja chyba jakaś mało partiotyczna jestem ;)

Tak z tą serwetką przypomniał mi się wczorajszy pobyt w przychodni. Z ilości chętnych na wizytę u doktora wywnioskowałam, że troszeczkę zagubiłam się w czasie (przy rejestracji nie podają godziny, tylko numerki...). Ale niezrażona czekającym mnie czasowym nadmiarem, wyciągnęłam tą robótkę i zaczęłam szydełkować. Nie był to pierwszy raz, gdy tak robiłam, bo kaszmirek wędrował ze mną wszędzie. Różne były reakcje, wszystkie pozytywne, przeważały achy i echy. Kątem oka widziałam, że i tym razem wzbudzam niemałe zainteresowanie ogółu. Młodsze panie tylko zerkały. A te starsze... robić nie dały. Ich pytania odnośnie tego, co to będzie (serwetka??), a skąd taki kolor, a jak to będzie, początkowo traktowałam uprzejmie i odpowiadałam. Lecz za którymś razem miałam dość i kompletnie przestałam reagować, bo bym którejś to szydełko w coś wbiła... Wtedy dało się słyszeć monolog. Ze mnie kiepska plotkara jest i powtórzyć tego nie potrafię. Pani ta w każdym razie zaczęła wzdychać i opowiadać, że ona to tylko na drutach potrafiła, a na szydełku to nie, że się robiło, bo było potrzebne, a nie takie cuda i takie tam... Chyba połowę swojego życia przy tym opowiedziała :)) Tak sobie pomyślałam, że to fakt. Moja mama i babcia robiły, bo było potrzebne. Bo w sklepach nic nie było. Nawet za włóczką stało się godzinami. A teraz można puścić wodze fantazji i robić co w duszy gra...

piątek, 1 czerwca 2012

Wielkie UFF i w toku

Tak, wynik wyszedł dobry, nic złego się nie dzieje :))) W miarę dobrze zniosłam badanie, w tej chwili dochodzę do siebie. Psychicznie też... ;) A wszystko to dzięki Wam i Waszymi wysyłanymi  pozytywnymi fluidami  :)) Jeszcze raz dziękuję :))

Wczoraj niewiele zrobiłam. Właściwie więcej się snułam po domu od kanapy do łazienki, komputera i tak w kółko... Próbowałam się zabrać za jakieś porządki, bo ciągle staram się ogarniać przestrzeń wokół siebie. Układać, sortować, przekładać, porządkować. Ale tak trudno mi wyrzucać. Bo może się przydać... Jestem koszmarnym chomikiem. Straszliwie poukładaną bałaganiarą. Bo lubię mieć porządek, tylko trudno mi go utrzymać, za wiele rzeczy mnie otacza. Poza tym  często nie wiem gdzie co wsadziłam i lubię mieć wszystko "pod ręką". Ale z porządków też niewiele wyszło.

Jakiś czas temu obiecałam sobie zmniejszenie ilości robótek w toku. Wykańczanie ufoków, jak mawiają niektóre osoby :)) Ciężko idzie, bo myśli już krążą wokół następnych projektów. Wszystko chciałabym już. Ale się nie da.
Kolorowego szaleństwa przybywa. Powoli. Nawet sporo urosło. Nić jest dość cienka, a wzór kwiatków już mnie wkurza. Na pewno to połączę z innym wzorkiem. Jakimś o wiele mniej wnerwiającym...

Bije po oczach, prawda? :)) Ale w większym formacie nawet ciekawie to wygląda...

W dodatku przy tej robótce zaczęłam sobie wbijać paznokieć kciuka w palec wskazujący, co spowodowało konieczność zajęcia się czymś innym.

Jako przerywnik do kwiatków, w moje ręce wpadła turkusowa bluzeczka. Robi się szybko. Dzień, dwa i będzie gotowa :)) Być może, żeby utrzymać tradycję, i ta zostanie ukończona w sobotę.... ;)) O ile nie odłoże jej dla czegoś innego :))


Zaplanowanego od początku wzoru nie zmieniałam. Skoro jest dobrze, po co zmieniać, ten bardzo przyjemnie się robi.

A na koniec przesyłam gorące całusy dla wszystkich dzieci, tych małych i tych dużych, aby uśmiech nie schodził Wam z twarzy :))

czwartek, 31 maja 2012

Lęki i obawy

Stało się, to już jutro. Czeka mnie badanie. Takie z gatunku baardzo nieprzyjemnych, bo od d**y strony. Do jutra mam zakaz jedzenia, a jako substytut obiadu 4 litry wody z jakimś proszkiem. Na wyczyszczenie. Głód zniosę, badanie też. Boję sie o wynik. Właściwie to może nie ma się czego bać, bo ja już takie dziwne szczęście mam, ze wyniki wychodzą dobre. Ale jednak krew utajona była. Coś się działo. A może już się zagoiło??

I tak siedzę sobie i dumam... Póki jeszcze siedzieć mogę ;))

Bo ja taka bojąca i przeżywająca dusza jestem. Są dni, że boję się wykonać prostego telefonu. Przecież nie gryzie... Boję się, że nie dam sobie rady. Z niczym. Czasem boję się wstać, innym razem spać. Jedne lęki są  mocno upierdliwe, inne mniej. Od dzieciństwa muszę mieć podczas snu coś na stopach, bo może mnie coś złapać... ;)  Boję się pająków (o potworze, dokąd mnie ciągniesz...??) Ze spraw poważniejszych nadal boję się bólu, chociaż ten upierdliwiec dzięki stawom ciągle mi towarzyszy. Boję się, że wkrótce stracę kolejną kochaną osobę w mojej rodzinie. Mogłabym tak wymieniać bez końca....

Czego się nie boję? Hmmm...  Nie boję się stracić pracy, bo już jej nie mam... Nie boję się już zjeżdżać na nartach, chociaż czasem mam obawy czy zjadę w jednym kawałku ;)) Nie boję się śmierci, bo wierzę, że wtedy żadne sprawy tego świata już mnie nie będą dotyczyć. Ale boję się umrzeć i zostawić cały ten bajzel wokół siebie w stanie tak nieuporządkowanym...


ps. jeden litr paskudztwa za mną... a gdzie jeszcze trzy?? Blee bleee... kto taki słodko-mdlący smak wymyślił????

ps2 Hmmm... robótka w dłoni, pupa na sedesie, życie jak w Madrycie.... ;))

środa, 30 maja 2012

Zielony zakątek

Od dłuższego czasu mam takie miejsce, gdzie z dala od zgiełku miasta (no dobra, lekko przesadziłam o tym zgiełku...), spędzam cudowne leniwe chwile. Mowa tu o ranczu. Co jakiś czas już kilka słów o nim pisałam. Ranczo to taki skrawek ziemii nad jeziorem, na którym wbrew pozorom nie ma ani jednego konia. To nie tak, żebym nie chciała, ale warunków do ich hodowli niet.



Ale za to jest coś do pomieszkiwania (bez łazienki) i oddawania się słodkiemu lenistwu. No dobra, ja tam głównie przesiaduję na fotelu z robótką lub książką w dłonii. Panowie uwskuteczniają polowanie na ryby, zresztą ze skutkiem różnorakim, a czasem w coś pograją. Atrakcji jest cała masa. Można pokopać piłkę, pograć w siatkówkę, w kometki, porzucać lotkami lub postrzelać oraz w ramach sportu pobiegać z kosiarką do trawy.... :))
Drugim moim ulubionym miejscem jest huśtawka, z której mam widok na oczko wodne,


na brzegu którego często przesiaduje żaba oraz jaszczurki. W tym roku żaba jest turkusowa z nóżkami w paski, a jaszczurek jeszcze nie było. Nie ma na razie zbyt wiele kwiatów, ale jest troszkę drzew i krzewów


Ledwie znajdę się w domu już tęsknię do tych pól zielonych, łąk ukwieconych, śpiewu ptaków i brzęczenia os, szerszeni i owadów wszelakich ;))

Robótkowo melduję, że coś tam przybywa, ale ja gapa fotek nie zrobiłam... Można oczywiście śledzić postępy na pasku bocznym :))

piątek, 18 maja 2012

Morze...

Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem podróży i robótki :)) Zabrałam się z mężem na odwiedziny nadmorskich miejscowości. On w interesach, ja dla towarzystwa. Oczywiście w trakcie podróży zawzięcie szydełkowałam :)) Pół dnia upłynęło na spacerze po deptaku w Międzyzdrojach, odwiedzinach morza, smażonej rybce i pysznym deserze... A że było zimno, popadywało i straszliwie wiało, to nic. Ubrania wzięłam odpowiednio ciepłe :))




I Posejdon do kompletu:


Kiedyś deptak w Międzyzdrojach kojarzył mi się z kompleksem smażalni ryb i takimi niebieskimi parasolami nad stołami. Teraz zrobiło się ładniutko, taki porządek...

ps Do wody nie wchodziłam, by mi stawy do końca połamało... Za to powdychałam sobie jodu, chociaż na moją tarczycę to już trochę poniewczasie ;)

środa, 16 maja 2012

Minimalizm??

Jakiś czas temu przeczytałam na jednym blogu o minimalizmie w życiu. Przeczytałam i zamknęłam, a następnie zapomniałam o sprawie. Niestety nie mogę ponownie odkopać tego bloga, dlatego linku nie będzie.
W każdym razie rzecz dotyczyła tego, że do życia niewiele nam trzeba przedmiotów, max 100szt. Dlaczego teraz do tego wracam? Otóż dzięki Violi udało mi się uporządkować moje pozaczynane robótki i jak ktoś zauważył, w bocznym pasku umieszczam postępy moich prac. Sądziłam, że tego nie ma zbyt wiele, dopóki nie zaczęłam tego wszystkiego dodawać do paska... Pozaczynane, porozgrzebywane, a ja ciągle szukam jeszcze czegoś... Jednym słowem uprawiam maksymalizm na maxa. Rozejrzałam się po domu, zajrzałam do szafy, smutek mnie ogarnął. Nie wiem jak zabrać się do porządkowania przestrzeni wokół mnie. Nie wiem jak zniosę takie porządki. A może idea minimalizmu nie jest dla mnie??

poniedziałek, 7 maja 2012

Nie miała baba...

kłopotu, to go sobie sama wynalazła...
Moje ostatnie porządki w szafie zaowocowały jednym przykrym wnioskiem. Otóż mam tam cuda cudeńka, a brakuje mi kilka najbardziej podstawowych rzeczy. Jednymi z tych rzeczy są topy. Zwykłe, bawełniane, z niewielką domieszką elastanu, coś na ramiączkach. Ale żeby tak łatwo nie było, to brak stwierdziłam w kilku podstawowych kolorach: beżowym, żółtym, pastelowym fioletowym i jasnym zielonym (może być też pastel). Jasny fiolet wypatrzyłam w Tesco, żółty też tam był, cena do zniesienia, więc wiedziałam, gdzie się udać. Ale najbardziej potrzebny mi beżowy, cielisty, forma obojętna, może być zarówno z szerszymi, jak i z węższymi ramiączkami. Byle był. W sam raz do ostatnio skończonego swetra, co by golizna przez dziurki nie przeświecała. Z tym poczuciem palącej potrzeby wybrałam się na zakupy....
To była totalna porażka. W naszym mieście otworzyła się ostatnio nowa galeria handlowa, a że miałam tam jeszcze coś do obejrzenia, więc po supermarkecie skierowałam się w tamtą stronę. Pomyślałam sobie, że wśród tych wszystkich sieciówek nie ma siły, aby zwykłego topu nie kupić. Jednak myślenie powinnam sobie odpuścić tym razem. Po przebyciu kilku sieciówek, nogi mi już w d... właziły, zaczęłam odczuwać flustrację z narastającą paniką. Do tego to ciągłe pamiętanie, że za chwilę mogę musieć skorzystać z wc, a nie bardzo ogarniam lokalizacji.... Koszmar, ale jakoś przeżyłam. Koloru beżowego NIET. Albo jakieś kawy z mlekiem, albo kompletnie kolory z kosmosu. Na dodatek nie znalazłam ŻADNYCH PASTELI. Bo kolory były ładne, tyle że ja już podobne w swojej szafie mam. No i te ceny... Dosłownie miałam wrażenie, że wszystkie te sieciówki jak jeden mąż zaopatrują się w tej samej hurtowni, tyle że metki i ceny dają różne. Byłam już tak zmęczona, że nie miałam ochoty sprawdzać sytuacji w drugim centrum handlowym. Właściwie tam niemal te same sieciówki, więc co by mi to dało? Już prawie na czworaka wlokąc się na parking, pozbawiona jakiejkolwiek nadziei, weszłam do ostatniego niedużego sklepiku. Też jedna z sieciówek. Szybki rzut oka na wieszaki i.... znalazłam!!! Beżowy! Top! Na ramiączkach! Cena ujdzie! Wow! Wiskoza... Buu...  Wzięłam, ale mam  uczucie niedosytu. I niesmaku. Bo tylko z pozoru wydaje się nam, że mamy wybór. Otóż wcale go nie mamy, jak pokazuje moja dzisiejsza przygoda. Dawno nie byłam na zakupach w tak konkretnym celu i stwierdzam, że to okropna męka. Nigdy więcej.... Taa... Zobaczymy czy się uda...
ps Internet też sprawdzałam. Wczoraj. Z miernym skutkiem...

Wróciłam do domu, już miałam zalegnąć na kanapie z e-bookiem w ręku (Dallas'63 S.Kinga na tapecie), gdy mój wzrok powędrował w kierunku kwiatków. Biedactwa, zapomniałam o nich. No to póki pamiętałam, chwyciłam wodę i do roboty. Odchyliłam firankę, a tu niespodzianka:



Ten storczyk bardzo długo był na mnie obrażony za pęd, który mu ucięłam. Chyba... W każdym razie po dłuuugim oczekiwaniu znów kwitnie. Świetnie się składa, bo drugi storczyk, który kwitnie nam ciągle jak wariat, już powoli przekwita


Zostały mu już tylko te dwa kwiatki...

A na koniec zdjęcia Tofika i Myszki. Najpierw sam Tofik:


Myszka przy jedzonku, Tofik z tyłu:


Na zdjęciu niewiele się od siebie różnią, ale Tofik jest wyrażnie ciemniejszy i ma przepiękny ogon.
A tu po dzikich harcach padnięta Myszka, Tofik znów na drugim planie...


Ogromnie się cieszę, że są dwa zwierzaki. Myszka widać że już akceptuje swojego towarzysza niedoli i oba powinny chować się lepiej. Nikt nie lubi samotności, nawet futrzaki. Jedyny kłopot, gdy są dwa, to zagnanie ich do klatki. Jednego trzeba koniecznie łapać, a drugiego zagonić. A ponieważ Myszka już nauczyła się wskakiwać do klatki, gdy się ją goni, to Tofik musi być łapany... W innym wypadku, zanim się zagoni drugie, to pierwsze zdąży znów zwiać...
Nie miała baba kłopotu...

piątek, 4 maja 2012

Co czytam

...oto jest pytanie :)
Miałam ten temat poruszyć nieco później, ale dla Intensywnie Kreatywnej zrobię ten wyjątek :)

Właśnie niemal przed chwilą skończyłam czytać Wichrowe Wzgórza. Książka ta stała się takim małym przerywnikiem na wstępie do innych zaplanowanych lektur. Czytało mi się ją świetnie i trudno mi było się od niej oderwać. Żałuję tylko, że skończyła się tak szybko. Zajęła mi tylko parę godzin w ciągu ostatnich 3 dni. Ogólnie rzecz biorąc nie bardzo lubię tak krótkie książki, bo ledwie się człowiek w nie wczyta, to już się kończą. Wolę opasłe tomiska lub długie cykle, które mogą mi zapewnić rozrywkę chociaż na tydzień, a w ostrożnym dawkowaniu nawet na dwa tygodnie. To niewiele czasu, ale pokornie płacę za to, że tak szybko czytam. Z ciekawostek dodam jeszcze coś, na czym się ostatnio złapałam, a co od długiego czasu bezwiednie czyniłam. Po wstępnym zassaniu fabuły książki, sięgałam po jej zakończenie, po czym znów wracałam do momentu, w którym przerwałam, aby poznać szczegóły, które do takiego zakończenia doprowadziły. Na szczęście już gdy załapałam, że tak robię, nie musiałam dużo czasu dumać o tym fakcie. Moje postępowanie wyjaśniło się, gdy zobaczyłam moją mamę przeglądającą czasopismo ...od tyłu. Na to też nie zwróciłam nigdy dotąd uwagi, a moja mama stwierdziła, że zawsze tak robi. Czyli niedaleko pada jabłko od jabłoni :))

Kiedyś pokrótce opisywałam swoje upodobania literackie, ale teraz temat rozwinę. Chłonę fantastykę, pozwala mi ona czytać bez zbytniego wgłębiania się, utożsamiania i rozmyślań o tym, co by było gdyby...  Za bardzo przeżywam bowiem każdą przeczytaną historię i tak nauczyłam się przed tym bronić. Otoczka nadnaturalności skutecznie mnie hamuje od tego rodzaju poszukiwań i dylematów i pozwala cieszyć się akcją i perypetiami bohaterów. A te wcale nie różnią się wiele od historii, które pisze nam życie.
Ostatnie miesiące spędziłam na chorowaniu w domu, dlatego między robótkami skutecznie oddalałam się w świat książki. Odświeżyłam Władcę Pierścieni, Hobbita i Sylmarillion Tolkiena, przeczytałam cały dostępny cykl Pieśni Lodu i Ognia RR Martina, Intruz S.Meyer, a także zanurzyłam się w modną ostatnio wampirologię. Zmierzch przerobiłam już rok temu, teraz skupiłam się nad innymi pozycjami. Kiedyś intrygowała mnie możliwość istnienia takich stworzeń jak wampiry. Zwłaszcza ich nieśmiertelność, bo krwawe opisy nie robią na mnie większego wrażenia. Później stwierdziłam, że jednak taka nieśmiertelność to w zasadzie nic dobrego i żal byłoby mi takich stworzeń, jeśli by naprawdę istniały. Obecnie ciekawi mnie jedynie sposób przedstawiania tych postaci przez kolejnych autorów. Tym sposobem tych kilka miesięcy spędziłam na odwiedzinach w Moganville, w Domu Nocy, u Sookie Stackhouse, śledząc Pamiętniki Wampirów i inne pomniejsze opowiastki.

W międzyczasie wpadło mi w ręce kilka opowieści innego rodzaju, gdyż mój syn dotychczas stroniący od słowa pisanego a zachęcony miom przykładem, koniecznie poszukiwał czegoś dla siebie. Znalazł cykl Jutro Mardsena. Oczywiście ja to też przeczytałam i się wciągnęłam. W środę dokupiliśmy Jutro 5 i być może wkrótce się do tej książki dobiorę. W marcu syn przytargał z biblioteki książkę kompletnie innego kalibru. Najpierw ją przeczytał, potem mi ją wręczył. Było to My Dzieci z Dworca ZOO. Szokująca opowieść uzależnionej od narkotyków nastolatki. Dawno nic tak mną nie wstrząsnęło. Miałam napisać o tym posta, ale nie potrafiłam. Brakło mi słów i wytrąciło mnie z pisania na dłuższy czas, bo przecież mój syn też jest nastolatkiem... Było to zresztą bardzo widoczne w kwietniu. Aby zająć umysł czymś innym, skupiłam się na robótkach i ponownie na istotach nadnaturalnych zaglądając do cyklu Akademii Wampirów.
Na dalsze czytanie oprócz Jutro5 czeka na mnie jeszcze wiele innych pozycji, w tym książki Stephena Kinga albo Jane Austen. Bo oprócz fanstastyki lubię literaturę piękną, zwłaszcza osadzoną w czasach historycznych, a także biografie i książki z kręgów ezoteryki. Wspaniale czytało mi się Niebiańską Przepowiednię, cykl o Anastazji, Rozmowy z Bogiem i Rozmowy ze Śmiercią. Na przeczytanie czeka na mnie kolejna książka Van Helsinga pt Ręce Precz Od Tej Książki i świat Osho. Za to, gdy ktoś ma ochotę na coś  naprawdę mocnego, zainteresowanym polecam z czystym sumieniem Biblię. Wymiata wszystko inne. Nigdzie indziej nie ma tyle historii, miłości, przemocy i różnorakich niepojętych rzeczy. Dlatego może niezbyt często, ale tam również potrafię zajrzeć :) Planuję również poczytanie innych świętych ksiąg, co by nie zacieśniać sobie światopoglądu, a co.
Uzupełniając temat dodam, że najbardziej lubianą przeze mnie formą książki była forma papierowa. Ale to musiało się zmienić, ponieważ interesujące mnie cykle wampirzych historii wychodzą straszliwie powoli w oficjalnych wydaniach, dlatego wiele pozycji przeczytałam w formie internetowych nieoficjalnych tłumaczeń. Godziny spędzane przy komputerze nienajlepiej odbiły się na atmosferze w domu, dlatego zainwestowałam wreszcie w przenośną pomoc czytelniczą:


Tym sposobem zrobiłam potężny krok w kierunku nowoczesności i mobilności :)) Dotychczas nie uznawałam innej formy czytania, niż słowo pisane. Ale przykładem innych robótkujących osób pewnie wkrótce też sięgnę po audiobooki :)

Z nowości dodam, że nasza Panna Niedotykalska ma od środy zapewnione towarzystwo Toffika alias Gumiś.... Toffik ma jakieś 2 m-ce, jest ciemoszary i o wiele spokojniejszy i bardziej skoczny od Myszki. Mam też wrażenie, że o wiele szybciej od niej się u nas zadomowi, bo już teraz bez fochów pozwala się dotykać... Fotki będą... :)

czwartek, 3 maja 2012

Takie tam...

Bardzo Wam dziękuję za przemiłe komentarze. Nie odpowiedziałam na nie, ponieważ zajęta byłam czytaniem, a nawet komentowaniem niektórych Waszych postów ;)

Znów mnie życie wessało, chyba staje się to już normą. Najciekawsze jest to, że mam o czym pisać, ale nie mam weny do pisania. Do tego dziś zdjęć nie będzie, ponieważ pół dnia spędziłam na naszym letnisku nad jeziorem, nazywanym przez nas Ranczem. Oczywiście nie ma tam koni, ale tak się już utarło. :) Z tego powodu nie mam już sił do obróbki fotek.
Ale po kolei.

Nie tylko dzisiaj, ale kilka ostatnich dni spędzałam głównie na Ranczu. Chłonę ciepło, uciekam przed słońcem i delektuję się ciszą i spokojem. Jedną część dnia czytam, drugą część robótkuję :)  Wczoraj w Gorzowie i okolicach też było bardzo ciepło, a wieczorem nadeszła okropna burza z mocnym wiatrem i ulewą. Ale dziś już znów nastała prawdziwie letnia aura. Oby tak dalej  :)

Bawełniana bluzka w kanarkowo-beżowe pasy została ukończona już dawno w sobotę.  Przez wyjazdy nie mam dobrego światła do zdjęć w domu, dlatego jeszcze wrócę do tego tematu w najbliższym czasie. Najważniejsze, że jestem ogromnie zadowolona z osiągniętego efektu. Na razie jeszcze nie nosiłam, bo zrobiło się na nią zbyt ciepło.

To nagłe ciepło wymusiło na mnie następne porządki w szafie, których jeszcze nie skończyłam. Chodzi o wyjęcie rzeczy bardziej letnich i definitywne schowanie tych zimowych. Nie lubię tego zajęcia, ale póżniejszy efekt wynagradza mi cierpienia. Nie byłoby to takie straszne, gdyby waga ciągle pokazywała to samo. Ale po co? Tak jest chyba ciekawiej, niech Ania co sezon poprzymierza sobie całą zawartość szafy i powybiera z niej rzeczy aktualnie pasujące... Nie ma się nudzić i już. Przez kilka ostatnich lat co sezon dokupowałam coś nowego w aktualnym rozmiarze. Ale ile można?? I uzbierało się tego chyba trochę za dużo, bo bardzo niewiele rzeczy w tym czasie się pozbyłam.. Tym razem rozsądek podpowiada mi, żeby już niczego nie daj Boże kupować, tylko odszukać rzeczy w pasującym aktualnie rozmiarze, zwłaszcza że wsystkie wydają się być jeszcze na czasie. Muszę przyznać, że trochę mnie to przeraża, ale spróbuję. Nie powinno być tak źle, bo jestem tylko jeden rozmiar większa od zeszłorocznego, a to powinno ułatwić odszukanie właściwych rzeczy lub schudnięcie do zeszłorocznych. Tym bardziej, że utyłam przez leki i drastyczny niedostatek ruchu, a to powoli zaczyna się już zmieniać.

Będąc przy temacie zdrowotnym, niestety nie jest najlepiej, nadal choruję. Wyniki wyszły niezbyt dobre, prawdopodobnie czeka mnie szpital. Jak mnie dobrze przebadają (oby...), może w końcu zaczną leczyć jak trzeba. A szydełka i nici nikt mi nie zabroni trzymać w szpitalu... :)) Z dobrych wieści to taka, że ZUS się wreszcie nade mną ulitował i po kilku miesiącach przyznał mi chorobowe. Będzie na waciki ;)

Napisałam o szydełku, a nie o drutach, prawda? Druty poszły na urlop. Na razie kiedyś wyśnione przeze mnie trzy projekty poczekają, ponieważ wciągnęło mnie szydełko. I to nawet tak bardzo, że robię równocześnie 2 robótki. Jedną z nich są bajecznie kolorowe kwiatuszki, o których w poprzednim poście pisałam. Gdy opublikuję zdjęcie, będzie można zobaczyć, którą wersję kolorystyczną wybrałam.
Drugą rzeczą jest coś prostego, kolorowego, ale wszystko w odcieniach niebieskich. Na razie będzie niespodzianką, ponieważ zainspirowałam się pewnym blogiem i będzie to moja radosna interpretacja Jej pomysłu :)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Dylematy

Znów zrobiłam sobie dłuższą przerwę w pisaniu... Wiem, że wygląda to tak, jakbym się obijała czy coś tam. Ale:
1.mój powrót do rzeczywistości po bujaniu w obłokach świata książek nie był tak bezbolesny, jak być powinien, ponieważ
2. ciągle dokuczają mi problemy jelitowe. Mało się ruszam, więcej leżę niż siedzę, więcej piję niż jem. Chyba te kilka ostatnich miesięcy na NLPZ i antybiotykach teraz się mści w innych miejscach. Ale trzymam się i się nie poddaję.
Dziękuję również za sympatyczne komentarze :) Dzięki nim, wiem, że ktoś czyta to, co piszę :)

Nie przestałam robótkować, tyle że idzie mi to teraz dużo wolniej. Trudno się dzierga na leżąco...
Wiosenny sweterek niedługo będzie skończony, robię właśnie rękawy. Postępy przedstawiam na zdjęciu


Troszkę ciemne i z lampą błyskową, która trochę przekłamuje kolory, lecz widać w którym miejscu jestem. Rękawy robię od góry i będą takie długie, na ile mi starczy bawełny. Wszystko leci tym samym wzorem. Kusiła mnie wprawdzie zmiana wzoru na rękawach, ale poszłam na łatwiznę. Nie miałam głowy, aby coś wymyślać.

Za to wdrożyłam intensywne myślenie o następnej czekającej na mnie wymyślonej robótce. To ten farbowany rudo-beżowy kaszmir. Wymyśliłam sobie taki jeden wzór, widzę go w głowie, ale nijak nie mogę dopasować do tego żadnego znalezionego schematu. Najpierw szukałam w necie. Znalazłam coś podobnego, ale jeszcze nie to. Później przypomniałam sobie, że chyba widziałam go w którejś z moich licznych gazet. Przez 2 dni przejrzałam ich całe stosy. Mam wydania Małej Diany, Swetrów i Sandry niektóre nawet od 1997r. a do tego cała sterta gazetek włoskich, nienieckich i angielskich. W tej masie gazet znalazłam raptem aż dwie (!) z wzorem podobnym do tego, który pojawił się w mojej głowie. Chyba jednak czeka mnie wymyślenie wzoru prawie od podstaw metodą prób i błędów lub modyfikacja gotowców. No chyba że jednak zdecyduję się na któryś ze znalezionych. Troszkę się sflustrowałam, nie lubię takich dylematów.

Co do gazetek, które przeglądałam, naszło mnie kilka refleksji. Przełom wieku obfitował w klony wieeelkich swetrzysk. Różniły je jedynie kolory, włóczka i wzór (choć najczęściej były to pionowe i ukośne warkocze lub poziome pasy ażurów). Forma cały czas była ta sama. Później się kurczyły, kurczyły, zmieniały formy i jest to, co mamy teraz... Drugą ciekawą grupą swetrów były te zrobione w kolorowe wzory, geometryczne lub w jakieś krajobrazy, najczęściej z różnych rodzajów ozdobnych włóczek. Przypomniało mi się, że ja sama kiedyś kilka takich swetrów zrobiłam, a potem (o zgrozo) nosiłam ;) Okropnie pogrubiały. Nie mam już tych swetrów, ani zdjęć, aż szkoda...
Kolejną rzeczą, którą zauważyłam, a raczej wiedziałam to już wcześniej, ale tym razem stała się bardziej rzucająca w oczy, jest przedrukowywanie starych modeli i powtarzanie ich w nowszych wydaniach gazet. Ręce opadają. Ja rozumiem, że można powtórzyć jakiś arcyciekawy wzór, czy model, ale takie "bele co" żeby się kilkakrotnie powtarzało w coraz to nowszych wydaniach, to już przegięcie. Nasze robótkowe gazetki ciągle powielają modele obcojęzyczne (np z niemieckiej Sabriny wiele modeli pojawiło się później w Swetrach itp.). A przecież mamy tyle twórczych Polek, wystarczy przejrzeć blogi. Zamiast powielać inne modele, może warto byłoby promować własny rynek? Do tego wiele używanych w nich włóczek jest niemal niedostępnych na naszym rynku. Trzeba się mocno nagimnastykować, żeby zrobić coś podobnego (o identycznym nie ma co marzyć), bardzo ułatwiłoby to pracę początkującym dziewiarkom. Ale po co... miejmy pod górkę... eeech

Dość tych smutasów i żali. Podczas poszukiwań wpadł mi w ręce pewien wzór na szydełko. Właściwie to wzór dobrze mi znany, ale się przypomniał. Szydełkowe kwiatuszki. Będzie letnia bluzeczka, pozostaje dylemat wyboru nici. Na razie zrobiłam taką próbkę


Do wyboru mam jeszcze inny kordonek, w kolorach prezentowanych TU (chodzi o ten róż z turkusem i zielenią). Jeszcze nie zdecydowałam, którą wersję kolorystyczną wybrać, ale za podpowiedzi byłabym bardzo wdzięczna.

A na koniec pozdrowienia od naszej Myszki -Miziaka albo jak kto woli Panny Niedotykalskiej... ;)
Tu w wersji "mogę wyjść?? będę grzeczna..."

środa, 18 kwietnia 2012

Podróż

Wróciłam z dalekiej podróży.
Przemierzałam świat pełen zagadek, dziwnych wydarzeń i magicznych istot. Świat fantazji. Świat słowa pisanego...
Ten świat poza głównymi bohaterami właściwie niewiele się różni od naszego. Są istoty dobre i złe oraz te dobre, które stawały się złymi i te złe, które odnalazły w sobie dobro. Jest w nim walka ze złem i różne odcienie miłości. Jest poświęcenie i jest obojętność. Są rzeczy przerażające i rzeczy piękne. Czasem historia kończy się dobrze, czasem źle, czasem trzeba wybrać sobie zakończenie samemu. Łatwie do przewidzenia, prawda? W tym świecie wszystko jest niby inne, a tak bardzo podobne do naszego świata. Jedynie cała ta otoczka nadnaturalności i fantazji pozwala man zaakceptować pewne rzeczy, których nie bylibyśmy udźwignąć w realnym świecie. Dlatego tak chętnie do niego podróżuję.
Ale wracam...

piątek, 30 marca 2012

Raport

Jestem
Żyję
Robótkuję :)

Bardzo powoli mi przybywa, ale jednak przybywa. Wiosenny sweterek ma już prawie ukończony tył. Wzorek świetnie się sprawdza, szybko załapałam co i jak i teraz robię z automatu. No prawie, bo w jednym miejscu przejścia wzoru jeszcze zaglądam na schemat... Jedno co zauważyłam to to, że moim zdaniem wybrane przeze mnie kolory ciekawiej wyglądają w motkach niż w gotowej robótce. Ale to moje bardzo subiektywne odczucie oparte na przerobieniu jeszcze nawet nie połowy swetra. Dopiero po zrobieniu całości się okaże ;)

Kaszmirowa farbowanka też się robi, rękawa przybywa. Tak... na razie jeden....

Nie daję na razie zdjęć. Pogoda nie taka, poza tym kaszmirowy będzie niespodzianką.
Nie wiem, czy to tylko ja tak mam, czy Wam też się udziela jakaś nijakość w powietrzu? Niby wszystko ok, czasu wystarczająco, projekt ogarnięty, nic nie przeszkadza, a za robótkowanie ciężko się zabrać. Dlatego to wszystko tak wolno idzie. Nie potrafię też złapać się za małe formy typu serwetki, etui, jajeczka, bransoletki, kurczaczki. Święta blisko, widzę jakie piękne rzeczy tworzą inne osoby, a ja nie. To wcale nie znaczy, że czuję się z tym źle. Właściwie to dobrze mi z tym, że  akurat w tym zakresie pozostawiam pole do popisu innym. Może w tym działaniu jest metoda...?

ps. Futrzak coraz bardziej się oswaja :)
ps2 Już wiem, to przez Myszkę nie mogę się skupić na robótkach.... (ktoś musi winny być.. ;)))

poniedziałek, 26 marca 2012

Ulęgałki

zalęgły się w mojej głowie...
Ale o tym za chwilę.

Najpierw pragnę podziękować za mile wzmacniające komentarze do posta PPNDU. Nie będzie się on kurzył w kącie. Decyzja zapadła, działania podjęte. Mam pewien pomysł, jak sprawę rozwiązać i właśnie wszystko inne poszło w kąt (mimo wielkich cierpień o czym będzie za chwilę). Na razie fotek nie będzie, proszę o parę dni cierpliwości i sweter pokaże się w pełnej swojej krasie. Tymczasem sza ;)

Wracając do ulęgałek.
Nie wiem czy to przez tą wiosnę, czy zaginioną gdzieś godzinę, wczorajszej nocy nie mogłam kompletnie zasnąć. A jak nie można zasnąć, to co się dzieje? No właśnie: lęgną się pomysły jak ulęgałki :))
Właściwie nie wiem jak na żywo takie ulęgałki wyglądają, bo jak mniemam, są to jakieś zwierzątka. Ale ja wszystko co się ulęgnie, nazywam ulęgałkami.
Mi się w głowie ulęgły 3 następne swetry. Jeden powstanie na bazie farbowanej przeze mnie w weekend włóczki. Oczywiście kaszmiru ;) Miało być beżowo-czerwono-bordo-brąz, wyszło to:

na mokro


na sucho

w kłębku

Czyli rudo-beżowo. Kolory wyszły delikatne, lekko zamglone, pastelowe z plamkami intensywniejszego koloru. Nie próbowałam ich zmieniać, ponieważ bardzo mi się spodobały. Poza tym, jest tego tak wiele, że gdy coś zostanie, mogę spokojnie przefarbować. To ogromniasty kłębek, będzie z tego duży sweter :) Dla uwiarygodnienia linijka pod spodem :) Jeszcze teraz mnie ręce bolą od pracy ze zwijaniem, przewijaniem, ugniataniem, płukaniem i znów zwijaniem...
Czyli włóczka jest, wzór jest, forma też. Już go widzę w całej okazałości, te paski koloru, ten wzór... Stop, nic więcej nie zdradzę :) Już mnie skręca, aby zostawić wszystko inne i zacząć go robić.
Drugi sweterek ma być granatowy, a trzeci czerwony,. W czerwonym przewidziane są wstawki szydełkowe. Co z tego wyjdzie, się okaże..
Do ulęgałek mam żal absolutny. Dlaczego wcześniej, przez całe 2-3 lata, albo co najmniej tej zimy to ustrojstwo żadnego znaku życia nie dało?? Snułam się po kątach, bez pomysłu i wiary, że coś może się udać. Próbowałam coś tam robić, ale wiele projektów utknęło z braku konkretnej wizji. A teraz ta-damm, z grubej rury, wszystkie 3 projekty w najdrobniejszych detalach i to w dodatku na drutach. Teraz proszą się bawełny lub bambusy, ażury, szydełko. A tu jak nic projekty bardziej zimowe. Coś na szydełko please, please!!!. Wiosna jest...

A na razie z wielkim bólem zostawiam ulęgałki i zabieram się do Ppndu, co by zmienił nazwę na Pcu :)

środa, 21 marca 2012

Zielono mi...

Na zewnątrz jeszcze szaro-buro, ale wiosna zobowiązuje :)
Mam nadzieję, że tak jak mi, spodoba się Wam nowy wygląd bloga.
Lubię zmiany, byle niezbyt gwałtowne i wstrząsające. Tegoroczna zima dość łaskawie w tym roku dała nadejść wiośnie. I to lubię. Już słychać w powietrzu śpiew ptaszków, czuć na twarzy podmuchy cieplejszego powietrza. Niedługo zrobi się zupełnie zielono. Uwielbiam ten wczesny kolor zieleni. Z drugiej strony od paru lat, gdy ta zieleń "wybucha" czuję się jakaś taka przytłoczona. Czy to wiosenne przemęczenie? Nie wiem. Raczej jest mi głupio, że nie czuję pełni tej radości budzenia się świata do życia. Jesień i zima są ok. Wtedy mój nastrój wydaje się kompletnie usprawiedliwiony. Wszędzie szaro, buro, zimno. Ale wiosna? Gdy tak pięknie świeci słońce, mam ochotę schować się w najmniejszy i najciemniejszy kąt... I nie wiem, dlaczego się tak czuję. Bo lubię wiosnę. Lubię ją za:
- ćwierkające ptaszki
- soczystą zieleń
- umiarkowanie ciepłe temperatury
- kwitnące kwiaty
- nie trzeba nakładać na siebie ton odzieży
- jasne kolory ubrań są jakoś tak mniej brudzące
- można zakładać lekkie śliczne kolorowe buty oraz takie buty, w których chodzenie zimą na śliskich chodnikach zazwyczaj kończy się urazem
- kalosze w kwiatki pasują.... ;)
Ale są też ujemne strony wiosny:
- aby pojeździć na nartach, trzeba bardzo daleko jechać
- wyłączają centralne ogrzewanie w mieszkaniach, co sprawia że przymarzam
- trzeba pamiętać, kiedy i jakie kwiatki wsadzić
- wiosenne porządki...
- nie da się jeszcze drutować i szydełkować na powietrzu
- mąż marudzi, że mój rower stoi nieużywany
- trzeba zgubić nadprogramowe kilogramy do lata...
I tych kilogramów zawsze najbardziej się obawiam, bo nad swoją wagą kompletnie nie panuję. Gdy jest jakoś tak sobie i czuję się w miarę stabilnie to tyję. Gdy mam mocnego doła, gwałtownie chudnę. Euforii dawno nie czułam i nie wiem, jak się moja waga zachowa. Teraz mieszczę się w przedziale średnio-mniejszym....
Ale i tak zielono mi...

wtorek, 13 marca 2012

Nowa

W robótkowym świecie coś się dzieje, ale obecnie niezbyt wiele. Powód jest baardzo ważny: przybył (a raczej przybyła) nam nowy członek rodziny. :))
Od długiego czasu chcieliśmy mieć to zwierzątko, ale trudno było się nam zdecydować, gdyż w pewnym momencie mieliśmy w domu 5 (!) chomików. 2 chomisie zakończyły naturalnie swój niestety krótki żywot,  jedna zostala oddana komu innemu na wychowanie. Zostały 2, w tym Blondi w dość sędziwym wieku, czyli zrobiło się nagle jakoś tak bardzo pustawo... Oczywiście nie dałam się zwariować i nie poszłam na żywioł. Zaczęłam od długich godzin i dni spędzonych w poszukiwaniu informacji dotyczących hodowli tych zwierzątek, aż poczułam się całkowicie zwarta i gotowa na powiększenie rodziny. :)
Szynszylka ma około 4 m-cy, przybyła do nas wczoraj, a nam się gęby cieszą, patrząc co to zwierzątko wyprawia. Wprawdzie jest na razie dość nieśmiała i płochliwa, ale daje się głaskać i brać na ręce. Dziś już sama wyszła z klatki i przez godzinkę biegała po całym domu. Niesamowicie ciekawskie zwierzątko. Kąty z kurzu mam ogarnięte... ;)
Poza tym jest świetną modelką:


Pozowała cierpliwie i z gracją :)
Jedyne co, to do końca nie ustaliliśmy imienia. Macie jakieś propozycje?

Tymczasem zmykam na zabawę z Szyszką, robótki poczekają....