niedziela, 26 sierpnia 2012

Normalnie się poryczałam...

Będzie dłuuugo, więc zalecam wygodne usadowienie się przed komputerem i włączenie opcji: cierpliwość :)))

Płaczu jest wiele rodzajów, ale generalnie dzielą się na te złe i dobre. Są łzy szczęścia i wzruszenia, są też łzy bólu i bezsilności. W ten weekend zaliczyłam superpromocję, bo moje łzy lały się strumieniami. Oczywiście mowa zarówno o tych łzach rozpaczy, jak i szczęścia, przy czym tych drugich było bez porównania więcej. No ale do rzeczy :))

Piątek mijał leniwie na porządkach, komputerze i robótkach. Takie nic specjalnego ...do czasu. Gdy mąż wszedł do domu, leniwość diabli wzięli. Do fryzjera zaczął mnie wyganiać, bo zarosłam okrutnie. I nie było opcji, że jutro, że za parę dni, że jak umówię się z ulubioną fryzjerką. Zostałam dosłownie wypędzona z domu i nieobcięta miałam nie wracać. I jeśli ktoś myśli, że moje łzy wycisnęła nieudana fryzura, to się zawiedzie. Wyszło ok, może ciut za krótko, ale na dłużej wystarczy...
Problem się pojawił, gdy pozbyłam się blond pasemek. No trochę za ciemno mi się na głowie zrobiło, więc zabrałam się za farbowanie. Miało być bardzo blond, na całości. Wyszedł ...KURCZAK!!! Takiej żółtaczki niezakaźnej się nie spodziewałam. I fotek nie będzie, bo wolałam tego nie dokumentować.
Ogrom nieszczęścia mnie powalił i przygniótł do podłogi. Znalazłam się w kraterze rozpaczy. Tym większym, że w domu oprócz czerwonej, innej farby nie miałam. Tak, wtedy pierwszy raz się poryczałam.
Postanowiłam, że domu już nie opuszczę, bo jak z taką głową na ulicy się pokazać, no jak?? Jakoś przespałam ten czarny piątek. A w sobotę rano mąż pojechał mi po farbę do włosów. Poprosiłam go tylko o coś, co ma w nazwie "srebrny", "platynowy", "naturalny" i jest albo blondem, albo jasnym brązem. Żadnych rudych, miodowych lub słonecznych, poza tym było mi wszystko jedno.
Moje kochanie jasny brąz przywiozło. Od razu lepiej mi się zrobiło, gdy pozbyłam się tego szkaradztwa na głowie. Całe dotychczasowe napięcie zeszło ze mnie w jednej chwili i byłam gotowa na leniwy weekend na Ranczo.

Na Ranczo pogoda była dziwna. Tak, jakby zanosiło się na deszcz, ale coś się wstrzymywało. Próbowałam  robótkować, gdy w pewnym momencie poczułam, że jeśli się nie położę, to tego dnia nie przetrwam. I tak sobie zasypiałam, w międzyczasie wybita z rytmu przez sprawdzającego mnie męża. Już mi się tak błogo zaczęło robić, gdy dotarło do mnie, że ktoś usiłuje mnie budzić. I to nie był mój mąż! Otwieram oczy i co widzę?? Kuzyn, z którym częściej widuję się na Facebooku, niż w realu, stoi nade mną pochylony i do mnie mówi!! Nie wiedziałam o co kamann, CO ON TU ROBI??? To sen??? Ale po chwili zaczęło do mnie docierać, że to raczej snu nie przypomina. Tym bardziej, że gdy tylko stanęłam na nogi, do pokoju wparowała reszta części rodziny (siostra, mąż i kuzynostwo), jakieś kilkanaście osób, z tortem i mi STO LAT śpiewali!! Stałam jak wryta, próbowałam ogarnąć, co to za okazja, ale moje zwoje mózgowe w tym momencie chyba jeszcze z objęć Morfeusza nie powróciły, bo kompletnie nie jarzyłam. Oni tak śpiewali, pstrykali fotki mojej kompletnie zdurniałej minie, a ja włączyłam turbomyślenie. Moje imieniny minęły, impreza była, więc to nie to. Do urodzin jeszcze kilka dni, we wrześniu, a przecież sierpień się nie skończył. Ale na torcie widzę, stoi jak byk 40 i się świeci. Czyli to chyba o mnie chodzi. CZYŻBY POMYLILI DATĘ MOICH URODZIN??!! Miałam łzy w oczach, ale ze wzruszenia, pal licho datę, pamiętali o mnie.
No dobra, odśpiewali, każą dmuchać i myśleć życzenie, więc działam na autopilocie i robię, co każą.


W dodatku te świeczki wcale tak łatwo zdmuchnąć się nie dawały, co powyżej widać. Dmuchałam tak kilka razy...

Postawiłam tort na stole, chciałam zaraz kroić, wyciągałam talerze intensywnie myśląc, czy mi naczyń i jedzenia na tyle ludzi starczy, a oni: hola hola, to nie wszystko :)) I stanęłam znów jak wryta, bo każdy zaczął coś z aut przynosić. Oni przyjechali z kompletem jedzenia i picia wszelakiego o jednorazowych naczyniach nie zapominając! Nawet swój sprzęt grający przywieźli! I wiecie co, nie dość, że zatroszczyli się o cały catering, to jeszcze cały program imprezy mieli przygotowany w najdrobniejszym szczególe. Panowie zajęli się grillowaniem, panie plotkami (no bardziej wyjaśnieniami tego wszystkiego...) i resztą jedzenia. Okazało się, że spisek był knuty od miesiąca, data została wybrana tak, żebym się nie mogła za grosz domyśleć, a w tą tajną operację było zamieszanych sporo osób z dalszej i bliższej rodziny. Wiedzieli wszystko, ale nawet ani siostra, ani mama, ani mąż się nie wysypał. Konfidenci... Przy okazji odebrałam życzenia od nieobecnych. Przyjechała roześmiana połowa kuzynostwa, bo reszta nie dała rady. 

I nawet ciepła i słoneczna pogoda się zrobiła. Był badminton i siatkówka oraz kilka innych fajnych gier. Gdy zrobiło się ciemno, towarzystwo zaczęło puszczać lampiony. To tak zamiast kwiatków. Całe 40 sztuk wzbijało się w niebo.



Było pięknie. Jak urzeczona wpatrywałam się w niebo. Moja szczęka z hukiem opadła na trawę i znów odjęło mi mowę. Kolejny raz najnormalniej w świecie się poryczałam. Oni to wszystko zrobili dla mnie!! Dla mnie!!
Ledwie ochłonęłam, towarzystwo mi piosenkę śpiewać zaczęło. "Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień...." niosło się  wśród pól i daję głowę, że i na drugim brzegu jeziora ich słychać było. I pamiątkę dostałam...
I znów ze mnie łzy wypłynęły. Tak wiele szczęścia, w jednym dniu. Czułam się niesamowicie. Siedzieliśmy potem przy ognisku, a mnie ogarnęła błogość. Wszystkie troski gdzieś odeszły i rozkoszowałam się tą radosną chwilą.

A na koniec, gdy wszyscy się już porozjeżdżali, miałam kolejnego gościa. Jasnorudy. Nawet zgrabny. Ale wyraz pyska jakiś taki chytry. Cztery łapy, wielka kita... LIS!! Parę razy go z Rancza wyganialiśmy, ale on co chwilę wracał. Jeśli na imprezę chciał się wprosić, to tak trochę poniewczasie. Czyżby i on życzenia miał zamiar mi składać??? ;)) Spać poszłam głęboko w nocy, ale zasypiać zaczęłam dopiero nad ranem. Cały ten dzień przewijał mi się w głowie niczym film SF. 
I nadal, jeszcze w tej chwili, tak siedząc i pisząc, zastanawiałabym się, czy to wszystko realne, gdyby nie pozostałości jedzenia po wczorajszej imprezie... Jestem w głębokim szoku.
Dlatego wybaczcie mi, że na razie jeszcze u nikogo nic nie skomentuję, ale najpierw ogarnąć się muszę...
Pozdrawiam serdecznie :)))


czwartek, 23 sierpnia 2012

I znów morze

Wczoraj, gdy mąż oznajmił mi, że wyrusza w północne strony (blisko morza), zdecydowałam - jadę :)) Po załatwieniu wszelkich firmowych spraw, pojechaliśmy do Dziwnówka, a potem do Dziwnowa. Piękna pogoda, trochę wietrznie, nie za ciepło i nie za zimno. Marzenie. Pospacerowaliśmy chwilę, po czym wyruszyliśmy na plażę. Tam ukazał się nam taki widok:





Nie byłabym sobą, gdybym chociaż nóg nie zamoczyła...



I wiecie co, byłam zdumiona. Wakacje trwają, pogoda niezła, a ludzi jakoś tak mało... Bez komentarza...

A teraz spójrzcie, jak Toffik zajada się rodzynkiem :)))


wtorek, 21 sierpnia 2012

Wyróżnienia i inne

Dostałam od Violi i Tereski takie oto wyróżnienia:


oraz


To moje pierwsze wyróżnienia, dlatego bardzo mocno Wam dziewczyny dziękuję. Cieszę się ogromnie :)))))
Zgodnie z zasadami drugiego wyróżnienia, mam napisać w 7 punktach coś o sobie. Bo to, że jestem ślepa, głucha, kulawa i uwielbiam druty, szydełko i książki przecież dobrze wiecie :)) Tak wiele już o sobie pisałam wcześniej, że nie chciałabym się powtarzać. Dlatego postaram się napisać coś jeszcze, czego o mnie nie było  :))
1. Jestem typem samotnika, dobrze mi w swoim własnym towarzystwie
2. Uwielbiam jeździć na nartach
3. Umiem strzelać, nawet z jednych zawodów przywiozłam brązowy medal (to były zawody lokalne i dawno temu...)
4. Jestem zdecydowaną butoholiczką, mam grubo ponad 100 par...
5. Uwielbiam wszelkie słodycze, oprócz galaretki w czekoladzie
6. Słucham wszelkiej muzyki (od poważnej przez techno do metalu), oprócz jazzu :)))
7. Niesamowicie łatwo przychodzi mi nauka języków obcych, oczywiście gdybym tylko chciała przełamać swoje lenistwo i trochę się pouczyć :))

Uff, ostatni punkt zabrał mi najwięcej czasu, bo nagle dopadła mnie okropna pustka w głowie. Pewnie gdyby mąż stał przy mnie, tych punktów byłoby nie 7, a 70 :)) Samemu trudno jest wybrać to, co najistotniejsze.
Do kompletu powinnam teraz nominować 10 blogów, którym przekażę powyższe wyróżnienia. Z powodów opisanych już przez Kalliope i z którymi całkowicie się zgadzam, również przerwę ten łańcuszek. Poza tym, tak wiele jest ciekawych blogów i tak wiele z nich już takie wyróżnienia otrzymało, że trudno mi dokonać wyboru. Najchętniej wybrałabym wszystkie :))

No ale nie sprawy wyróżnień spowodowały moje milczenie. Na polu robótkowym nie dzieje się od tygodnia NIC. Skończyłam już rehabilitację, teraz będzie parę miesięcy spokoju, a potem znów będą mnie naprawiać :)) I utknęłam na ranczu. Nie mam laptopa, ani internetu, więc kilka dni byłam praktycznie odcięta od świata. Mogę jedynie obiecać, że postaram się nadrobić zaległości :)) Za to w te kilka dni utknęłam znów w świecie fantazji, przeczytawszy kilka pierwszych dostępnych po polsku części cyklu Nieumarłej i... znaczy o królowej Betsy (Davidson Mary Janice), a także 9 tomów serii Rasy środka nocy (Adrian Lara) po polsku, wczoraj dorwałam tom 10, ale po ...niemiecku. Więc czytam. I wiecie co? Tego się nie spodziewałam. Kilka lat niemal nie używałam tego języka, a książka nie sprawia mi wiele problemów. Tak wiele słów zapomniałam. Ba, nawet w tej chwili, gdyby przyszło mi tłumaczyć każde niezrozumiałe pojedyncze słowo, wyszło by, że muszę to robić chyba z co trzecim. Nie wiem, jak to się dzieje, że mimo rażącego braku w zasobie słówek, cała treść jest dla mnie całkowicie zrozumiała i czytelna. Co więcej, wcześniej nieczytelne słówka, stały się dla mnie całkowicie zrozumiałe.
Gdy tak o tym piszę, przypomniało mi się zdarzenie sprzed kilku lat, gdy mój były szef udowodnił mi, że znam angielski. Zawołał mnie, bo dostał mail po niemiecku. No to czytam. No ale ten mail nie był po niemiecku, tylko po angielsku. No to ja stwierdziłam, że nic tu po mnie i chciałam zwiewać, gdy szef mnie zatrzymał i poprosił, żebym choć trochę spróbowała, może coś z tego zrozumiem. Angielskiego uczyłam się tylko rok w szkole, potem go nie używałam, za wyjątkiem komputera i paru słówek podczas wyjazdów zagranicznych. Po prostu nie był mi do niczego potrzebny. A tu masz. Wymagano ode mnie przeczytania i przetłumaczenia tekstu, zajmującego całą stronę A4! Z wielkim powątpiewaniem wzięłam tego maila do ręki i zaczęłam czytać. Pierwsze czytanie - kompletna chińszczyzna. Ale szef dzielnie mi kibicował. W drugim czytaniu coś zaczęło mi świtać i zauważyłam kilka znajomych słówek. Przy kolejnym czytaniu zaczęłam (dukając) tłumaczyć, każde moje tłumaczenie okraszając wytłumaczeniem, że nie jestem pewna, czy to znaczy to, co przetłumaczyłam. I tak dukając i narzekając na swoją niepewność, dobrnęłam do końca. I wiecie, co mój szef zrobił? Zamiast podziękować i odesłać do swoich obowiązków, kazał mi jeszcze zostać, wykonał jeden telefon, chwilę porozmawialiśmy jeszcze o sprawach bieżących, po czym gdy telefon zadzwonił, włączył na głośnomówiący.   Osoba przez telefon tłumaczyła ten sam tekst! Dokładnie tak samo, jak ja chwilę wcześniej!! Tyle, że już bez dukania... Zaniemówiłam i wbiłam się w fotel. Miał ze mnie szef ubaw, oj miał... Od tamtego czasu zastanawiam się, czy jednak by nie warto spróbować czytać więcej w tym języku. Ale na razie lenistwo wygrywa...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Tak na szybko

Na początek dziękuję serdecznie za wyróżnienia. Jako, że mnie czas goni, więcej o tym będzie w następnym poście, zwłaszcza że muszę wybrać 10 blogów, którym przekażę nagrody dalej :))

Czas okrutnie mi ucieka, ponieważ od kilku dni chodzę na rehabilitację. Najpierw jacuzi:


potem fitness :))



Ciężko mi się zebrać w sobie. Doszedł mi tylko jeden obowiązek (który wkrótce się skończy), a dni gdzieś zwiewają jak szalone. Kiedyś byłam w stanie pracować, jednocześnie chodzić na turnus rehabilitacyjny (gdzie jest więcej zajęć niż mam teraz), ugotować obiad, zrobić zakupy i jeszcze mieć czas na rozrywki. Te czasy gdzieś przepadły. Pewnie teraz płacę cenę za tamto życie na wariackich papierach... Liczę jednak, że będzie coraz lepiej :))

W trakcie pracy jest kolorowe szaleństwo. Początkowy zamysł nieco ewoluował, więc zakończenie robótki nieco przeciągnie się w czasie.

Wczoraj przeżyłam moment grozy.
Godziny popołudniowe. Siedzę sobie na ranczo. Zadowolona z niczym nie zmąconej ciszy, szydełkuję wygodnie wyciągnięta w fotelu, aż słyszę z początku cichy, a potem coraz głośniejszy dźwięk buczenia. Nad ranczem ostatnio często latały samoloty, z tym że albo odrzutowce, albo jakieś awionetki, albo wysoko w górze pasażerskie. A to zabrzmiało jak bardzo nisko lecący duuży samolot... Bombowiec?? Wojna?? Poderwałam się w górę, odwróciłam się w kierunku narastającego dźwięku, a tu ...KOMBAJN!!! Normalnie usiadłam z wrażenia. Jak nie traktor w sobotę o 6 rano, to żniwa w błogie niedzielne popołudnie. Wymiękłam...

A wieczorem pojechaliśmy do Szczecina. Od soboty odbywał się tam szereg imprez w ramach festiwalu ogni sztucznych Pyromagic. Wczoraj widzieliśmy dwa pokazy. Zrobiłam filmiki, ale chyba muszę się przyjrzeć ustawieniom aparatu, bo coś jest z nim nie tak. Pomijam moje dygoczące z przejęcia dłonie ;)) Wprawdzie wygląda i tak ciekawie, ale na żywo... sami wiecie...
Nie udało mi się wkleić tych filmów. Próbuję przez you tube, może się uda.
Nie wiem, kto wygrał ten konkurs, ale było pięknie.

W drodze powrotnej, było już za ciemno na szydełkowanie, ale za to oglądałam spadające meteoryty. Między błyskami świateł innych aut i oświetleniami drogi wypatrzyłam ich pięć. Dwa z nich nawet mąż zauważył :)) W domu jeszcze na chwilę usiadłam na balkonie i w ciągu jakiś 15 minut znów dostrzegłam 5 spadających gwiazd. Czekałam na szóstą, ale całe oglądanie diabli wzięli, bo niebo zaczęło zasłaniać stado chmurek. A miałam jeszcze tyyle życzeń...

środa, 8 sierpnia 2012

Odtajniam

Tajemniczy projekt w odcieniach beżu (a raczej brązu, musztardy, antycznego różu, khaki, przybrudzonego białego i śmietankowego białego)  został JUŻ ukończony :))
Było tajemniczo, bo po pierwsze nie byłam pewna, co z tego udłubię, a po drugie - czy w ogóle skończę...

Udało się, więc popatrzcie:


Jak zwykle kilka zbliżeń





Kompletnie się nie spodziewałam, że tak szybko mi pójdzie, bo dłubanie na wykałaczkach raczej nie jest moją ulubioną dziedziną. Preferuję druty 3 do 4, a tym razem było 2 do 2,5...
W dodatku bez przygód w postaci prucia się nie obyło, bo zrobiwszy tyle:


stwierdziłam, że niestety, ale dekolt jest zbyt duży i bluzka będzie mi z ramion spadać... Czyli sprułam wszystko i zaczęłam od nowa...

Model robiony od góry, bez zszywania i supłania.

I UWAGA UWAGA zużyłam aż DWA motki Alizee Bamboo - do ostatniej nitki. A stało się tak dlatego, że włóczka ta jest skręcona z czterech pojedynczych nitek, a ja obydwa motki rozdzieliłam na całe cztery kłębki dwunitkowców. Oto rozwiązanie zagadki dwóch nitek i cienkich drutów :))

Naczytałam się w necie, że bambus się po praniu rozciąga, więc zrobiłam bluzkę rozmiar mniejszą. I chyba niepotrzebnie, bo bluzka owszem, rozciągnęła się, ale niewiele. Oto zdjęcie po praniu i moim zdaniem, różnicy wielkiej nie widać...:


Po prostu będzie na mnie taka bardziej dopasowana :))

Wzorek z przodu wzięłam ze strony ABC Robótek na drutach













I tak na koniec muszę powiedzieć, że jestem z siebie dumna, bo wreszcie opanowałam sztukę porządnego zaszywania ściągaczy. Do tej pory wyglądało to różnie, aczkolwiek pewne ozdobne walory miało... ;))

A teraz idę podumać, czy zaczynać tajemniczy projekt nr2 (trochę tego bambusa mi jeszcze zostało...), czy zabrać się za coś innego :))

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Zapraszam na wycieczkę

do Poczdamu :))
To, że lało okrutnie, kompletnie nas nie odstraszyło. Było warto, popatrzcie sami.
Brama Branderburska


A teraz przygotujcie się na dłuższy wymarsz, bo przed Wami zespół parkowo-pałacowy Sanssouci




















Jak widać, pogoda nieciekawa, aż szkoda. W pewnym momencie tak lunęło, że przemokliśmy do szpiku kości. Na szczęście był to ciepły deszcz i obyło się bez perturbacji zdrowotnych. Najbardziej ucierpiały nam buty i nogi. Buty jeszcze się suszą, a na stopach dorobiłam się solidnych pęcherzy...

I jeszcze mała przejażdżka po Berlinie





A na koniec to, co tygryski lubią najbardziej :))